Koncert? Chodź (na) solo!

Od ponad dziesięciu lat (a dokładnie od skończenia szkoły muzycznej) przepadam za koncertami w każdej postaci. Występować na nich lubię bardzo, i chodzić na nie lubię też. I rozmawiać o nich, i ekscytować się, i pisać-czytać o nich. Lubię te codzienne, zwykłe i te wyczekane. Te, na które się chodzi, bo wypada, te znajomych, te zupełnie nie wiadomo kogo, grającego zupełnie nie wiadomo co… Nawet jak się później okazuje, że były słabe, że fałszowali, że nie nadążał, nawet wtedy je lubię. Nie lubię za to z nich rezygnować.

Owszem, zdarzyło się raz czy drugi, że rozsądek zwyciężył i kazał mi wybrać swoją nerkę, a nie bilet. Bywało, że chociaż bilet już był, moje zmęczenie było jeszcze większe, a wtedy to już tylko koc, poduszka i słuchawki z tym, czego miałam słuchać na żywo; tak, żeby mimo wszystko chociaż trochę tam być. Zawsze jednak dziwiłam się tym, którzy odpuszczali sobie naprawdę dobry koncert jedynie z powodu braku towarzystwa. Dziwiłam się, ale na upartego jakoś potrafiłam to sobie wytłumaczyć. Zupełnie inaczej jednak rzecz się miała się w sytuacjach, w których to ja byłam zmuszana do tłumaczenia się z wieczoru spędzanego w pojedynkę.

-Ale jak to idziesz sama? Tak zupełnie? I nie jest ci głupio? Nie no, weź, to może chociaż ja z tobą pójdę? A po ile te bilety? Kurde… Drogo… Nie szkoda ci? Daj spokój, przyjechali raz, przyjadą i drugi! Chodź, pójdziemy gdzieś razem, co będziesz tak sama…

Pierwsze reakcje wypowiedziane w takim właśnie klimacie nawet całkiem bawią. Człowiek się wtedy czuje jak jakieś egzotyczne zwierzę, którego zachowania są zupełnie niezrozumiałe dla otoczenia. Przychodzi jednak czas, w którym chciałoby się już mieć spokój od ciągłego wyjaśniania, że wcale nie jest się aspołecznym, samotnym i zdesperowanym stworzeniem. Zwłaszcza, jeśli najwięcej hałasu robią znajomi po fachu, którzy przecież jak nikt na świecie powinni wiedzieć, o co chodzi.

A chodzi o muzykę. Tak po prostu, naj(nie)zwyczajniej o nią. Szok, co?

Tak już mam, że idąc na koncert, idę zniknąć. Całkowicie. Kiedy w końcu mam okazję spotkać się z kimś, dzięki komu moim uszom spadło na głowę niebo, wszystko to, co mnie otacza, przestaje istnieć. Nie ma znaczenia, czy idę z kimś, czy sama, czy stoję, czy siedzę, czy jestem w pierwszym rzędzie czy w ostatnim, czy ktoś obok mnie się obściskuje, płacze, robi notatki czy śpi. Wpadam po uszy. Jak śliwka w kompot i mucha w budyń. I nie wyobrażam sobie, żebym kiedykolwiek miała zrezygnować z tego uczucia z samej tylko obawy doświadczania go w pojedynkę.

Podobna ilość koncertów była udziałem mnie samej, co mnie idącej z towarzystwem. Żadnego z nich nie zamieniłabym na sytuację odwrotną. Zawsze było dobrze. Bywało, że poznawałam nowych ludzi, bywało i tak, że na nowo spoglądałam na tych już mi znanych. Muzyka na żywo otwiera człowieka w sposób, który zawsze, ale to zawsze zadziwia. Jasne, że cudownie jest móc później porozmawiać z kimś, kto był tam w tym samym czasie, kto też słuchał, kto też słyszał, kto czuł… Ale wierzcie mi, że równie cudownie jest dać w to nura samemu. Warto czasem trochę wyjść z siebie i mieć w nosie to, co ludzie powiedzą. Im więcej gadają, tym mniej usłyszą. Ich problem.

Polecam zaufać muzyce.

Ona naprawdę wystarcza.

Potwierdzone info!

Marta Szostak


Zdjęcie w tle: Tadeusz Kantor, Panoramiczny happening morski (1967) – zbiory Muzeum Sztuki Nowoczesnej w Warszawie.


Spis treści 15 numeru Podsłuchaj

Autor

Marta

Absolwentka kulturoznawstwa i studentka muzykologii. Entuzjastka obserwowanej rzeczywistości. Fanka krytyków muzycznych z prawdziwego zdarzenia. Pisze dużo i chętnie, a o muzyce to już zwłaszcza. Interesuje się jazzem, muzyką rozrywkową oraz socjologią i estetyką muzyki.

Jeden komentarz na temat “Koncert? Chodź (na) solo!”

Dodaj donos