Z góry pragnę zaznaczyć, że mój tekst nie ma na celu wartościowania ani obrażania upodobań, gustów, a tym bardziej osób. Jest on raczej wynikiem refleksji, do której skłoniło mnie kilka sytuacji. Niektóre z nich wydarzyły się już jakiś czas temu, inne całkiem niedawno. Wydarzenie, które za chwilę przytoczę, było bodźcem bezpośrednim i spowodowało ciąg pytań oraz rozmyślań, o których później.
A było tak…
Miejsce akcji: samochód osobowy.
Ilość postaci: 3.
Ja: siedzę z tyłu, patrzę przez okno, nucę piosenkę, która właśnie leci w radiu (I want to break free).
Osoba na miejscu pasażera: w połowie piosenki zmienia stację. W tym wypadku potrafię sklasyfikować jedynie gatunek, który wszyscy w samochodzie mogli usłyszeć: disco polo.
Osoba kierująca: „u Józka leci zawsze Rock Radio. A tutaj tak spokojnie”…
Ja (mrucząc pod nosem): „wolałabym Rock Radio”…
I tutaj zrodziło się w mojej głowie pierwsze pytanie: DLACZEGO? Dlaczego jedna osoba jest zadowolona słysząc I want to break free, a innej działa to na nerwy tak bardzo, że musi zmienić stację. I to na co? Na disco polo, które z kolei działa na nerwy osobie pierwszej. Dlaczego inna osoba uważa, że przykładowe Jesteś szalona będzie spokojniejsze od Satisfaction The Rolling Stones? Gdzie jest różnica?
Należałoby pewnie sięgnąć do pojęcia „gustu”. O którym, jak mówi stara maksyma, się nie dyskutuje. Ale dlaczego? Przecież gust i upodobania nie są czymś wrodzonym. Nie rodzimy się z góry zaprogramowani na lubienie disco polo i nielubienie rocka. Tak samo jak nie rodzimy się z góry zaprogramowani na nielubienie Harlekinów a uwielbianie Tołstoja. Gust jest kształtowany przez wiele czynników. Pierwszym oraz podstawowym jest środowisko, w którym dorastamy. W moim domu nigdy nie słuchało się „kiepskiej” (bo nie wartościuję) muzyki. Dorastałam przy dźwiękach Jimmiego Hendrixa, Beatlesów, Franca Sinatry… Mama dużo śpiewała, najpierw dla mnie, później ze mną. W toku edukacji na mój gust muzyczny największy wpływ zaczęła mieć szkoła muzyczna, w końcu studia. A co by było, gdyby…? Gdyby było zupełnie inaczej? Gdyby rodzice włączali, popularne w latach 90-tych Disco Relax? Gdyby zamiast Hendrixa i Sinatry z głośników leciała muzyka biesiadna? Gdybym nie zdecydowała się na szkołę muzyczną, gdybym wybrała inne studia? Być może też prowadziłabym samochód wystukując kciukiem rytm Mojej małej blondyneczki, a gitara basowa doprowadzałaby mnie do szału.
Drugie pytanie, które od kilku dni sobie stawiam, to: CO? Co tak naprawdę powoduje, że dany gatunek muzyczny jest dla mnie atrakcyjny a inny wręcz przeciwnie? Nazwałam to „nieoczywistością”. Bo co może pociągać w muzyce, o której wszystko wiadomo na pierwszy rzut ucha? Mnie nic. Ale zdaję sobie sprawę, że dla wielu właśnie ta oczywistość jest powodem, dla którego preferują tę, a nie inną muzykę. Że muzyka „nieoczywista” będzie zbyt skomplikowana. A przecież chodzi o to, żeby przy muzyce odpoczywać, zająć czymś głowę, nadać rytm spacerowi, zmywaniu naczyń czy prowadzeniu samochodu. I szczerze? Zazdroszczę. Chciałabym, choćby przez chwilę mieć mózg osoby, która nigdy nie rozbierała na części pierwsze allegra sonatowego, nie liczyła przeprowadzeń fugi, nie szukała permutacji, raków, inwersji, nie słyszała koncertów Chopina zza pulpitu drugich skrzypiec. Chciałabym chociaż przez chwilę usłyszeć jak brzmi muzyka „po prostu”. Jak to jest muzykę po prostu słyszeć, ale nie słuchać. Jednak mój mózg woli „nieoczywistość”. Szczególnie w zakresie meliki i rytmiki. Lubię to, co nie ukazuje wszystkiego od razu. Ukryte sensy, historie, znaczenia. Lubię muzykę, która coś opowiada, niekoniecznie za pomocą słów. I naprawdę lubię to całe liczenie dźwięków, przebiegów, analizowanie rytmów, interwałów, słów. Pewnie dlatego jestem muzykologiem.
Jest jeszcze jedno pytanie. Tym razem takie, które ludzie zadają mnie: CO STUDIUJESZ? Są dwa rodzaje reakcji na odpowiedź: „muzykologię”. Pierwsza, klasyczna, to: „na czym grasz?”. Druga, z którą coraz częściej się spotykam, to „ale fajnie!”. Niestety, w przypadku drugiej reakcji należy liczyć się z tym, że rozmówca zacznie opowiadać o swoich muzycznych fascynacjach. Pół biedy, jeśli faktycznie mówi o muzyce, którą lubi, zna, słucha. Wtedy jednak wychodzi z założenia, że skoro jestem muzykologiem, to znam wszystkie zespoły świata – ich członków, historie, piosenki, które zmieniły bieg kariery… Znam wszystkie tony psalmowe, rodzaje kluczy, ligatur, ale nie wszystkie zespoły świata. Wtedy jednak, jeśli nie da się zmienić tematu, sytuację ratują „yhm”, „o proszę…”, „no tak to jest”, „no, ekstra”… Bywa jednak gorzej. Rozmówca kojarzy muzykologię z muzyką poważną. I się zaczyna… „Bo jak te skrzypce grają, to ja się rozpływam”. „Miałem kolegę, który grał na fortepianie i ten kolega… (tu historia życia kolegi)”. „Byłem kiedyś (40 lat temu…) w filharmonii. Tak pięknie grali… (łezka)”. „Oglądałem Konkurs Chopinowski. Jak oni mogą tak szybko ruszać rekami?!” (rodzaj męski dla ujednolicenia). Wtedy w mojej głowie rozbrzmiewa bardzo głośne „DLACZEGOO?!” Mam nadzieję, że kiedyś nie wyrwie się poza moją głowę.
Piękno tkwi w różnorodności. Dobrze, że jedni lubią disco polo, drudzy jazz, trzeci awangardę. Inaczej nie byłoby o czym rozmawiać. Bo ile można w kółko o tym samym? Mam jednak takie marzenie. Żeby nikt nie zadręczał nikogo swoimi muzycznymi upodobaniami. Ktoś mądry wymyślił słuchawki po to, żeby ich używać. Po to jest regulacja basów w głośnikach, żeby z niej korzystać i nie robić sąsiadowi za ścianą dudniącej puszki z pokoju.
Cieszcie się ze swoich gustów, ale pamiętajcie, że czasem warto wyjść poza nie i stawiać sobie pytania, bo to właśnie one prowadzą do odkrywania świata. A kto wie, może poza muzyką, którą lubicie jest jeszcze inna warta uwagi?
Anna Sobczak
A ja nawet lubię słuchać osób, które mają coś do powiedzenia na temat muzyki, Być może część opowiadanych historii jest nieziemsko nudna, a wypowiadane opinie zdają się być wałkowane bez końca niczym casusy, to jednak ukazują ogólne wyobrażenia na temat muzyki w społeczeństwie. „Zadręczanie” muzycznymi upodobaniami też ma swoje dobre strony – czasami odkrywam, że lubię jakiś gatunek muzyczny, chociaż wcześniej nawet nie tknęłabym go palcem, ani uchem (mimo wszystko, dziękuję Wam gnębiciele!). To wymaga jednak od muzykologa dużej cierpliwości, a także ogromnej walki z samym sobą, bo przecież większość osób nie jest świadomych, że potrafimy reagować na muzykę jak psy Pawłowa i analizować ją bez użycia woli, o czym wspomniałaś w tekście (nareszcie ktoś poruszył ten problem). Muzykolog musi również trzymać mocno język za zębami, ponieważ nie każda muzyka „brzmi super” i głupio byłoby kogoś urazić własnym, przemądrzałym zdaniem na temat utworu.
„… czasem warto wyjść poza nie [gusty] i stawiać sobie pytania, bo to właśnie one prowadzą do odkrywania świata. A kto wie, może poza muzyką, którą lubicie jest jeszcze inna warta uwagi?” – mam tu na myśli też nas – muzykologów :)
W rozmowie z laikiem, często moje zdanie zachowuję dla siebie, właśnie dlatego – żeby się nie wymądrzać, bo po co? Co nie zmienia faktu, że często cierpię…
Gnębiciel gnębicielowi nie równy. Moi sąsiedzi uszczęśliwiajacy mnie tylko i wyłącznie basami od 16:00 do 5:00 rano nie są raczej w grupie tych, którym należy dziękować. A niestety wiem, że nie jest to odosobniony przypadek.
I jeszcze, co do opowiadanych historii muzycznych – chyba najbardziej męczy mnie nie to CO, ale JAK. Bo nie raz język wypowiedzi jest tak trywialny, tak zły, tak brzydki, że moje serce płacze… Ale ja generalnie cierpię, kiedy ludzie mówią. Bo przyznajmy szczerze – znaczna większość naszego wspaniałego społeczeństwa nie wie JAK powiedzieć to, co by chciało.