Tylko przez kilka dni wiosny twarde i ciemne gałązki śliwki mirabelki (łac. prunus domestica) obsypane zostają białymi, drobnymi kwiatami, które wypełniają najbliższe otoczenie słodką wonią. Czasem myślę, że gdyby to proste drzewko posłużyło twórcom festiwalu Poznańska Wiosna Muzyczna jako pretekst do stworzenia czegoś nowego, być może równie nietrwałego, lecz zapadającego w pamięć jak widok białych koron. Gdyby pracowało przy nim tyle osób, ile pszczół podejmujących trud, żeby jak najszybciej zapylić wszystkie kwiaty, to bardzo prawdopodobne, że festiwal stałby się wielkim świętem muzycznym miasta Poznania. Niestety od kilku lat utwierdzam się w przekonaniu, że jest to wiosna bez kwiatów.
Ledwie przedzierający się przez chmury promień nadziei pojawił się wraz z pomysłem przeniesienia kilku koncertów ze stałego miejsca wydarzenia, czyli Akademii Muzycznej im. I.J. Paderewskiego, do różnych punktów miasta. Wybór padł na najbardziej reprezentacyjne ośrodki w Poznaniu – zmodernizowane Centrum Kultury ZAMEK, klub Słodownia w Starym Browarze, Aula Uniwersytecka UAM zwyczajowo nazywana również Filharmonią Poznańską, czy zabytkowa Fara Poznańska. Z całą pewnością był to impuls ożywiający festiwal, a także świetny element promocji miasta. Miłą odmianą było również zorganizowanie sobotniego koncertu z muzyką chóralną w godzinach porannych, czego z kolei nie mogę napisać o wydarzeniach rozpoczynających się od godz. 21:30, co mogło zniechęcać słuchaczy, których powrót był uzależniony od komunikacji miejskiej. Pozytywnych znaków tegorocznej Poznańskiej Wiosny Muzycznej doszukiwałabym się jeszcze w innych aspektach, m.in. w cyklu wydarzeń zatytułowanych jako Wiosna Najmłodszych, podczas których dzieci mogły zapoznać się z muzyką współczesną, wyselekcjonowaniem grup koncertów reprezentujących twórczość kompozytorów z innych krajów (Czechy, Węgry, Estonia), a także słabo nagłośnionym projektem Atelier (spotkania z kompozytorami).

Trudno ukrywać, że liczne uchybienia (zarówno organizacyjne, jak i wykonawcze), które leżały u podstaw festiwalu, wpłynęły na jego mierny całokształt. Wspomnieć należy o dwóch wydarzeniach, które wydają się wzorcowe dla zobrazowania wymienionych przeze mnie niedopatrzeń. Po pierwsze koncert w Farze Poznańskiej. Z dużym zaskoczeniem przyjęłam brak słownego wprowadzenia do koncertu, a także nieobecność organizatorów dbających o przebieg wydarzenia (byłoby to nie do pomyślenia na takich festiwalach jak Wratislavia Cantans!), co wpłynęło na wiele nieporozumień wśród słuchaczy oraz osób, które przypadkowo znalazły się w kościele. Współczesne kompozycje organowe przebrzmiały przez mury starego wnętrza prawie niezauważenie, czego z kolei nie da się napisać o nieustannie wchodzących i wychodzących turystach, którzy byli zaciekawieni, ale również zdezorientowani tym, co działo się w środku. Po drugie koncert z okazji 100. rocznicy urodzin Andrzeja Panufnika w poznańskiej Akademii Muzycznej, o bardzo wątpliwym i dyskusyjnym wymiarze artystycznym (zachęcam do przeczytania komentarzy zamieszonych pod recenzją Aleksandry Bliźniuk – Bedauern und Schmerz). Ciekawie ułożony program koncertu zawierał tylko dwie kompozycje Andrzeja Panufnika – wybrane wokalizy z cyklu Hommage à Chopin, a także Love Song na mezzosopran oraz fortepian. Znaczenie tych dzieł w całym dorobku kompozytora jest niewielkie i nie reprezentują one w pełni stylu muzycznego Panufnika. Pomimo tego utwory charakteryzują się dużymi możliwościami ekspresji wykonawczej, czego zdecydowanie nie wykorzystali muzycy występujący na estradzie. Zadziwiające, że koncert celebrujący ważny dla polskiego życia muzycznego jubileusz, co więcej zorganizowany we współpracy z Instytutem Muzyki i Tańca, okazał się przykrym przejawem słabego poziomu wykonawczego Poznańskiej Wiosny Muzycznej.

Ale nie wszystko stracone! Wiosna należy do młodych – takie hasło powinno przyświecać ważnym i niesłusznie marginalizowanym wydarzeniom festiwalu, takim jak Studencki Koncert Kompozytorski, podczas którego swoje umiejętności mieli okazję zaprezentować przyszli kompozytorzy oraz wykonawcy. Atrakcyjność tego koncertu leżała przede wszystkim w odsłanianiu tendencji, jakim ulegają młodzi muzycy – parasonorystyczne eksperymentowanie z dźwiękami, poszukiwanie nowych konfiguracji brzmieniowych i co ciekawe, powroty do neoklasycznego traktowania zdobyczy kompozytorskich z poprzednich epok, to tylko niektóre cechy, jakie mogły wpaść słuchaczowi w ucho. Wszystkie prace oscylowały od bardzo dobrych (warta podkreślenia jest kompozycja La dansemodal – Radosława Mateji, będąca ciekawym przykładem wykorzystania modi o ograniczonej transpozycyjności Oliviera Messiaena, w doskonałym wykonaniu Magdaleny Lubockiej), po całkowicie nieudolne (próba uchwycenia humoru klasyków wiedeńskich w utworach autorstwa Oktawii Prokurat), czy pełnych młodzieńczej energii (Reno – Tomasza Citaka w żywiołowym, pełnym kaprysu wykonaniu).
Gdzieś z tyłu tych wszystkich (pokoncertowych) przeżyć prześladuje mnie myśl, przy pomocy której próbuję oszukać odpowiedź na pytania: czy w przyszłości Poznańska Wiosna Muzyczna pozostanie małym, niemal akademickim festiwalem, czy wręcz przeciwnie – stanie się doniosłym, lecz pełnym młodzieńczego życia wydarzeniem kulturalnym Poznania? A może tak jak w przypadku prawdziwej, biologicznej wiosny, jednego roku będzie pełna ciepła i słoneczna, a innego zimna oraz nieprzyjemna? Tylko jedno wydaje się mi dziś całkowicie pewne – jeszcze wiele musi się zmienić.
Dobrochna Zalas
Jeden komentarz na temat “Spojrzenie na Poznańską Wiosnę Muzyczną”