Za jakieś kilkanaście lat Rada Państwa wprowadzi stan wojenny, absolutnie wyjątkowy i powodujący wysokie zanieczyszczenie środowiska depresyjnymi nastrojami. W związku z tym śmiertelność osiągnie swoje apogeum w szalonych latach 80′, kiedy wielu mężczyzn w wieku 45-55 uzyska stan wiekuistej młodości. Jednakże nim zaleją się do końca lat 80′ (nie)jasne karty historii PRL’u atramentem ze sporadycznymi kleksami wyzwolenia, były sobie lata 60′ – mniej ocenzurowane, czekające w bigbitowej „ciszy” na burzę buntowniczego rocka z przełomu lat siedemdziesiątych i osiemdziesiątych.
W oczekiwaniu na przyjście ponurych czasów, przypominające czekanie po papier toaletowy w kolejce do Pewexu, warto przewinąć taśmę historii równie subtelną oraz niekończącą się co toaletowa (jak mówią reklamowe hasła) i rozpocząć od Franciszka Walickiego, polskiego dziennikarza muzycznego uważanego za ojca bigbitu, czyli „mocnego uderzenia”. Pomysł na nazwę wziął się w trakcie przeglądania francuskiego tygodnika. Mimo to sam Walicki zrzeka się praw rodzicielskich na rzecz Fatsa Domino, który pod koniec lat 50′ nagrywa utwór zatytułowany The Big Beat. Warto zaznaczyć, iż bigbit nie jest synonimem lat 60′, a jedynie rock’n’rolla w czasach, kiedy jest na indeksie niekoniecznie „zielono mi”.
Bigbit to muzyka rozrywkowa wykonywana przez zespoły przede wszystkim z początków lat 60′. Wbrew mylnym założeniom nie jest to muzyka rewolucyjna tak jak późniejszy rock, którego granie w PRL’u oznaczało przeciwstawianie się systemowi. Bigbitowcy nie walczyli poprzez swoją muzykę z władzą (a przynajmniej nie wprost), co nie znaczy, że „beton” władzy na nich zaschnął.
Pierwszą powstałą formacją polską wykonującą muzykę rock and rollową (pojęcie bigbitu jeszcze nie funkcjonowało) była grupa Rythm and Blues. Zespół został założony w 1959 roku. W jego repertuarze znajdowały się „stare” utwory w nowych-własnych aranżacjach lub piosenki amerykańskich „gwiazdorów”, takich jak Elvis Presley czy Bill Haley, bez długich i siwych włosów brody, lecz równie błyszczących niczym śnieg na skroniach.
„Czerwono-Czarni: zespół mocnego uderzenia”*, to właśnie po raz pierwszy w stosunku do nich Walicki używa nazwy bigbitu, które miało zatuszować nazwę rock’n’rolla powodującą podrażnienia u decydentów niczym po depilacji. Początkowo zespół miał być kontynuacją Rythmu and Bluesa, jednak czerwień się polała i na czarno ten pomysł wyszedł. Nazwa nieprzypadkowa, gdyż czerwień symbolizuje rewolucję, a czerń w kulturach Wschodu oznacza niższość pochodzenia czy niewolę. Analogii nietrudno dostrzec z krainą PRL’u octem płynącą. Początkowo zespół składał się z perkusisty, gitarzystów, wokalistów, kontrabasisty, saksofonisty, którzy sięgali do „tradycji” śpiewając utwory zagranicznych wokalistów podobnie jak Rythm and Blues oraz wykonywali własne utwory pisane w języku ojczystym.
W ciele niewielkim, o wysokości 1,55 m oraz wagi 49 kg, mieściła się dziewczyna z gitarą – Karin Stanek, której nogi były obciśnięte przez czarne spodnie, a tułów zakryty był białą bluzką. Po krótkim muzykowaniu z Czerwono-Czarnymi wyjeżdża do RFN’u przeobrażając się w Corę Gun, wymierzając morderczy strzał swojej karierze, a także nazwisku. Czasy może niewdzięczne, za to na pytanie „co ci w duszy gra?” wszyscy jak jeden Naród, a właściwie Partia mogli śmiało rzec: „Stanek na gitarze”. Czasem jeszcze coś do tego zaśpiewa głosem pełnym wigoru i młodzieńczej słodyczy.
Zawód menadżera czy impresario był równie abstrakcyjny dla Ministerstwa Kultury i Sztuki co wolność słowa. Mimo wiatru na półkach sklepowych, to rzucanie na władzę słów nie leżało w gestii Walickiego (którego można byłoby nazwać opiekunem zespołów muzycznych), podobnie jak w gestii władzy nie leżało „obrzucanie” półek żywnością, skoro powietrze można jeść i na dodatek jest za darmo. Za rękę Walicki prowadził najpierw Czerwono-Czarnych, jednak z czasem postanowił poprosić o rękę kolejny zespół Niebiesko-Czarni na złość Czerwono-Czarnym, a także na przekór szczecińskiej Estradzie, która tylko „pożyczyła” sobie wymyślone przez niego hasło „Czerwono-Czarni szukają młodych talentów”. Pewnie chcieli zwrócić kiedy już się zużyje, ale jedyne co zwrócili to honor. Z Niebiesko-Czarnych wyłoniła się, jak gdyy z mocno ubitej piany bigbitu, Ada Rusowicz uznana za pierwszą damę „mocnego uderzenia”, co potwierdza nawet sposób w jaki zginęła.
W Big-Beatlandzie chłopaków z gitarą na pęczki, podobnie jak nieskomplikowanych melodii i infantylnych tekstów, bo w końcu wszyscy bigbitowcy są „bandą debili otumanionych zachodnią subkulturą, pajacami pozbawionymi talentu i słuchu, big-beatowymi tryglodotami popularyzującymi tandetę i szmirę”*.
Oto krótki początek historii polskiego rocka kiepsko spisanej, ale miło zagranej.
Reżyseria: Adrian Matuszak
Scenariusz: Życie (na dramacie)
P.S. Wikipedia do prawdy nie zawsze pozwoli dotrzeć. Stosuje termin bigbitu do Czerwonych Gitar, Trubadurów czy Skaldów, które uprawiały tzw. muzykę środka „middle of the road”, a nie rock’n’roll. W końcu to nie człowiek, może się pomylić.
* Oznaczone tym znakiem, zamiast cyfr cytaty pochodzą z książki Franciszka Walickiego Szukaj, burz, buduj.
Obraz w tle: Czerwono-Czarni w 1961 roku [źródło: http://www.ryszardy.pl/strona2171.html%5D
Jeden komentarz na temat “Bigbitowa szmira”